Nick pracuje w policji od 15 lat. Na pierwszy rzut oka ma wszystko: kochającą żonę i dom z ogrodem. Pragnie jednak czegoś więcej. By zapewnić sobie lepszą przyszłość, ukrywa, wraz z partnerem,
Nick pracuje w policji od 15 lat. Na pierwszy rzut oka ma wszystko: kochającą żonę i dom z ogrodem. Pragnie jednak czegoś więcej. By zapewnić sobie lepszą przyszłość, ukrywa, wraz z partnerem, złoto skonfiskowane handlarzom narkotyków. Dręczą go jednak wyrzuty i postanawia je oddać. Niestety ginie w kolejnej akcji. Trafia do Departamentu Wiecznego Odpoczynku. Dostaje tam propozycję. Może iść na sąd (gdzie jako skorumpowany glina nie ma co liczyć na lekki wyrok) albo zacząć służbę w wydziale ścigającym ukrywających się Ziemi umarlaków. Drugi wariant wydaje się przyjemniejszy, zatem Nick wstępuje do oddziału R.I.P.D. Dostaje też nowego partnera – XIX-wiecznego szeryfa Roya. Wkrótce razem stawią czoła intrydze, która zagraża całemu światu.
"Faceci w czerni", "Uwierz w ducha", "Zombieland" – przykładowo z tych tytułów "Agenci z zaświatów" czerpią pełnymi garściami. Dostajemy tajną organizację, nietypowe bronie, miłość zdolną pokonać nawet śmierć, zbiegów udających ludzi i motyw zemsty – zapomnijcie o oryginalności. Całość to zbiór ogranych klisz serwowanych wcześniej wielokrotnie. Dodatkowo wszystko jest do bólu przewidywalne i niekonsekwentne. U Sonnenfelda, gdy kosmita biegał po ulicach, ludziom od razu błyskano po oczach neutralizatorem pamięci. Dzięki temu w ukrycie istnienia UFO szło uwierzyć. W "Agentach z zaświatów" potwór ucieka przez pół miasta, obserwują to setki świadków, a potem dostajemy tylko krótką migawkę w wiadomościach. Wszystko tutaj jest pobieżne. Phil Hay i Matt Manfredi napisali scenariusz z dziurami jak ser szwajcarski.
Kiepsko wypadają także bohaterowie pierwszoplanowi. Między nimi w ogóle nie czuć chemii. Panowie się przekomarzają, docinają sobie, ale wszystko to jest wymuszone. Daleko im do relacji, jaką mieli Tommy Lee Jones i Will Smith. Z pary agentów zdecydowanie lepiej wypada oczywiście Roy w wykonaniu Bridgesa. Jest on połączeniem wcześniejszych kreacji aktora z "Big Lebowskiego" i "Prawdziwego męstwa". Ryan Reynolds na tle kolegi wypada po prostu blado. W zasadzie ograniczył się jedynie do bycia ekranowym ozdobnikiem. Zdecydowanie lepiej wypadają postaci drugoplanowe. Kevin Bacon gra całkiem na luzie bawiąc się swoją rolą. Razem z Bridgesem wprowadza do całości najwięcej lekkości. Pochwalić też należy Mary-Louise Parker. Podobnie jak w "RED 2" nieraz na jej widok można się uśmiechnąć.
Jednak największym minusem "Agentów z zaświatów" jest brak humoru. Bo ile można się śmiać z gagu (serwowanego nieustannie przez cały obraz), że tytułowi stróże prawa widziani są przez Ziemian inaczej, niż jak w rzeczywistości wyglądają? Za pierwszym czy drugim razem można się uśmiechnąć. Za dziesiątym jest to najzwyczajniej nudne. Innych żartów jest mało, a ich poziom, mówiąc delikatnie, nie jest najwyższych lotów. Podobnie jest z oprawą wizualną. Ta nie jest najgorsza, ale także nie porywa. Sceny robiące wrażenie można zliczyć na palcach jednej ręki. O większej rozwałce w ogóle nie ma mowy.
Robert Schwentke pierwszą częścią "Red" pokazał, że potrafi nakręcić dobrą komedię. Tym bardziej szkoda, że "Agenci z zaświatów" pozostawiają taki niedosyt. Są oni na wskroś przeciętni – ni ziębią, ni grzeją. W sezonie takich blockbusterów jak: "Iron Man 3", "Pacific Rim", "Człowiek ze stali", "W ciemność Star Trek" czy "Szybcy i wściekli 6" są jednak marną płoteczką, która przypadkowo znalazła się między stadem rekinów. Drapieżniki szybko i skutecznie wymazują jej istnienie z pamięci.